Przygotowanie
O Markowej wiedzieli już sporo moi przyjaciele. Idąc tropem pierwszych książek i filmowych dokumentów o Rodzinie Ulmów powstałych już prawie dwie dekady temu odwiedzali tę wieś, szeroko rozłożoną na podkarpackich pagórkach. Przywozili wieści o społecznych pasjach jej przedwojennych mieszkańców. Stąd dowiedziałam się, że w Markowej powstała pierwsza w Polsce spółdzielcza przychodnia zdrowia, wychodziła gazeta „Kobieta wiejska”, działały stowarzyszenia Akcji Katolickiej (członkiem jednego z nich był Józef), oddział Związku Młodzieży Wiejskiej RP „Wici” (tu działała Wiktoria), rozwijała się kultura rolna, w czym ważny udział miał znowu Józef, jako sadownik, ogrodnik i hodowca jedwabników. Również on, jak wiemy, był konstruktorem pierwszego we wsi wiatraka produkującego prąd. Z ust przyjaciół dowiedziałam się o pomniku i o Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów, w którym znajdują się liczne zdjęcia robione przez Józefa, i o przeniesionym do skansenu domu Szylarów, rodziny, u której na strychu doczekała końca wojny siedmioosobowa rodzina Welzów.
Od kiedy papież Franciszek ogłosił decyzję o wyniesieniu na ołtarze Rodziny Ulmów, pojawiły się kolejne publikacje, nakręcono cztery filmy, ukazały się wywiady, artykuły. Nie sposób nie przywołać tu nazwiska Mateusza Szpytmy, od wielu już lat niestrudzonego badacza dziejów Ulmów i markowian ratujących Żydów, (jest on m. in. autorem jednej z pierwszych książek na ten temat: Sprawiedliwi i ich świat. Markowa w fotografii Józefa Ulmy, Warszawa 2007). Trzeba też wspomnieć Dariusza Walusiaka, reżysera filmu Ulmowie. Błogosławiona wina, a także wcześniejszego dokumentu, rejestrującego wypowiedzi członków rodziny błogosławionych i ich sąsiadów, z których wielu już odeszło. Dokumentem filmowym, który powstawał dziesięć lat a ostatnio wszedł na ekrany niektórych kin jest Historia jednej zbrodni. Reżyser Mariusz Pilis pokazuje na przykładzie powojennej historii Eilerta Diekena, mordercy Ulmów, stan niemieckiej pamięci o zbrodniach na Polakach, a raczej jej brak. Jest to wołanie o prawdę i „równowagę pamięci”, jak wyraził się reżyser, między Polską a Niemcami. Na ten fakt przemilczania i zacierania niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnie na Polakach wskazał również Prezydent Andrzej Duda w przemówieniu na koniec uroczystości beatyfikacji.
Książeczkę ilustrowaną zdjęciami Józefa Ulmy, zawierającą rozważania różańcowe, drogą krzyżową i nowennę, zabraliśmy ze sobą w autokarową drogę do Markowej. Sięgnęliśmy też do materiałów z internetowej witryny archidiecezji przemyskiej przygotowujących bezpośrednio do uroczystości beatyfikacyjnej.
W przeddzień uroczystości nasza pielgrzymkowa grupa z toruńskiej parafii Najświętszego Ciała i Krwi Pańskiej wzięła udział we Mszy św. w Sanktuarium Św. Maksymiliana w Niepokalanowie, w kaplicy, którą jako młody franciszkanin wzniósł w 1927 r. Stała się ona jakby niespodziewanym preludium do czekającej nas nazajutrz uroczystości, dostrzeżeniem wymiaru świętości, który za św. Pawłem można określić jako „szaleństwo krzyża”. O. prof. Ignacy Kosmana OFMConv wskazał w kazaniu na pasję w dążeniu do prawdy i świętości oraz pokorę św. Maksymilana, z rozmachem tworzącego nowatorskie dzieła apostolskie, i męczennika, który za ojca rodziny, Franciszka Gajowniczka, oddał swoje życie. Bez miłości i zawierzenia Niepokalanej nie byłoby tych dzieł i ofiary. Gdyby nie informacja celebransa, można było przeoczyć mały, białoczarny obrazek Najświętszego Serca Pana Jezusa wiszący wysoko nad ołtarzem. Modlił się przed nim często Maksymilian. Można sobie zatem wyobrazić, że przed podobnym obrazkiem modlił się w domu rodzinnym dwudziestosiedmioletni (w roku powstania kaplicy) Józef, świadek miłości „do końca”. Może i później, z małżonką i kolejno przychodzącymi na świat dziećmi. Zawierzenie rodziny Najświętszemu Sercu Pana Jezusa było ówcześnie często praktykowanym aktem wiary. W tymże samym 1927 r. roku młodziutka Wiktoria przyjęła w kościele w Markowej sakrament bierzmowania. Jak wynika z przekazów, stała się później dla swoich dzieci nauczycielką modlitwy, wiary i miłości Bożej.
Można przy tym wspomnieć też szerszy kontekst duchowych dóbr i świętych postaci archidiecezji przemyskiej. Uświadomiliśmy go sobie zwiedzając pod wieczór w dzień poprzedzający beatyfikację archikatedrę św. Jana Chrzciciela i Wniebowzięcia NMP w Przemyślu. Cudowna figura Matki Bożej z Dzieciątkiem zwana Jackową (od św. Jacka Odrowąża) w bocznej nawie, relikwie świętego biskupa Józefa Sebastiana Pelczara i bł. Jana Balickiego. Prowadzili swoje apostolskie prace w latach życia Ulmów! Zaś przed wiekami w nie tak odległej Strachocinie urodził się Andrzej Bobola, męczennik i jeden z Patronów Polski, który poniósł okrutną śmierć, sprawując duszpasterską posługę i katechizując ubogie rodziny chłopskie na Polesiu. Było o czym dumać w wiekowej katedrze położonej na wzgórzu i w opactwie sióstr benedyktynek na Zasaniu, u których spędziliśmy noc.
Markowa
Poranek zapisał się obrazami. Kontury falistych pól, kiedy wyłaniały się z nocnych mgieł, w ciemnej czerwieni i ciszy wchodzącego słońca. Rodzinna ziemia błogosławionych! Szarawe nad ranem, senne domostwa wśród drzew i niewielkie z początku grupki osób pieszo podążających w stronę Markowej. Mignęła w oknie autobusu biel koszuli odświętnie ubranego rowerzysty. W samej już wsi domy pamiętające czasy przedwojenne i te nowsze, w starannie utrzymanych ogrodach, a w nich tu i ówdzie kapliczki stojące wśród kwiatów; widok nie tak częsty w naszych stronach. A potem wielkie, poranne słońce świecące tuż nad ołtarzem (był to ołtarz, przy którym Jan Paweł II kanonizował w Krośnie Jana z Dukli – krzyż nad nim towarzyszył z kolei diecezjalnym spotkaniom młodych). Złocisty blask na wschodzie współtworzył sakralny klimat oczekiwania. Jedni młodzi markowianie razem z młodzieżową Muzyczną Diakonią Archidiecezji Przemyskiej wystąpili w prawie półtoragodzinnym, poruszającym programie artystycznym poprzedzającym Mszę świętą, inni rozkładali na straganach albumy i książki a pielgrzymom powracającym już po uroczystościach oferowali kanapki i napoje.
Nie było możliwości dojścia do kościoła parafialnego św. Doroty, gdzie spoczęły relikwie błogosławionych. Kiedy myśli się o codziennym życiu małżonków Wiktorii i Józefa, wypełnionym pracą, o ich otwartości na dar nowego życia: stałej postawie, która przecież, sama w sobie, była i jest czymś niezwykle znaczącym, a wobec decyzji przyjęcia ośmiorga Żydów pod swój dach, wręcz heroicznym – to nie sposób nie myśleć o tym właśnie kościele. O Eucharystiach w nim sprawowanych, spowiedziach, o zanoszonych modlitwach…zapewne o pasowaniu się ze sobą i ponawianej ufności. Modlili się tu i formowali, również przez uczestnictwo w nowopowstałym stowarzyszeniu Akcji Katolickiej (Józef) i Żywym Różańcu (oboje?). Nie wiem, jak się nazywał proboszcz przed i w czasie wojny, ale ważne, że po prostu był i pełnił posługę kapłańską. Wyczytałam też, że w dniu, w którym Ulmowie zostali zabici, była sobota – wigilia Zwiastowania Pańskiego – i przypadał akurat dzień parafialnej spowiedzi wielkanocnej; wieść rozniosła się rankiem, kiedy mieszkańcy szli właśnie do kościoła. I mimo straszliwej wiadomości i tamtego, trudnego do wyobrażenia ogromu lęku, który wspominają przecież świadkowie, nikt nie zmienił postawy wobec pozostałych 21 ukrywanych w domach Żydów. Dzisiaj groby tych, którzy przechowali rodziny żydowskie, oznaczone są białoczerwonymi chorągiewkami.
Beatyfikacja
Zdjęcia Wiktorii, Stasi, Basi, Władzia, Franusia, Antosia, Marysi, które zrobił Józef, są niezwykle piękne. To nie tylko zwykłe dokumenty, choć są realistycznym zapisem codzienności ubogiego życia rodziny i prostego, skromnego otoczenia. Emanują spokojem, pogodą – tę ich „słoneczność” tym mocniej się odczuwa, kiedy się wie, że powstały w czasie okupacji niemieckiej, a sporo z nich po końcu 1942 r., czyli już w okresie, kiedy w domu ukrywało się już ośmioro Żydów. Świetnie wykadrowane i operujące światłem, chwytające relacje między osobami, drobne dziecięce gesty i spojrzenia, świadczą o wrażliwości na piękno ich autora. O jego umiejętności i darze „poprzestawania na małym”. Pośrednio mówią również o zwyczajnej dobroci, o sile miłości rodzinnej, która była mocniejsza niż strach i poczucie bezradności. Pozwalają przypuszczać, że Wiktoria i Józef byli ludźmi ceniącymi spokojną powszedniość swojego życia – cieszyli się nią i „brali do serca”.
A przecież jednocześnie żyli wiarą, prawdziwie i głęboko. Cytaty podkreślone przez małżonków w ich domowym Piśmie Świętym dotyczą miłości. Pierwszy, jak wiadomo, to tytuł podrozdziału o miłosiernym Samarytaninie (z dopiskiem: „Tak!”), drugi z Ewangelii wg św. Mateusza: „Albowiem jeślibyście miłowali tylko tych, którzy was miłują, jaką byście mieli za to zapłatę” (Mt 5, 46). To jakby wprowadzenie do rozważania daru miłości, jej przymiotów i jednocześnie wymogów , z pewnością najpierw w życiu codziennym; przygotowanie „do uzyskania” miłości… Oboje małżonkowie nie pozostawili „pism”, zastąpiły je zdjęcia – prawdziwy i wymowny komentarz „ścieżki” ich modlitwy i głębi zawierzenia Bogu. Widać z nich, jak głęboka i prawdziwa była ich postawa modlitwy. I z pewnością wprowadzili w nią swoje dzieci. Bł. Władysław Bukowiński (siódma rocznica jego wyniesienia na ołtarze przypadła nazajutrz po beatyfikacji w Markowej) pisał, że tylko miłość może otworzyć serce wychowanka i że najlepszymi nauczycielami Bożej miłości są rodzice, i to od pierwszych chwil jego życia i że tak w nią wprowadzone na całe już życie pokochają Pana Jezusa – prawdziwie i głęboko. Wskazywał na podstawowe dla rodziny znaczenie świętości rodziców, znaczenie postawy ofiarnej, zwłaszcza matki.
Zdjęcia Rodziny Ulmów wielokrotnie powracające na banerze przed Mszą beatyfikacyjną (był to świetny pomysł reżyserów uroczystości) unaoczniały równocześnie grozę i okrucieństwo tej śmierci, poprzedzonej tuż wcześniej śmiercią ośmiorga ukrywanych przez nich Żydów.
Krzyż ma wstrząsającą wymowę. Zarówno w śmierci jak w Zmartwychwstaniu! Jak pisał bł. ks. Władysław Bukowiński, wyrażając bliskość obu wydarzeń zbawczych: „cierpienie i chwała. Uczestniczymy w tym wszystkim”. Jak bardzo trudno pojąć tajemnicę krzyża, a będąc nim przytłoczonym, jak trudno uwierzyć w Zmartwychwstanie! Męczeństwo dziewięciu osób, którego wstrząsające szczegóły poznaliśmy, zwielokrotnione było niejako przez fakt, że najbliższe sobie osoby, umierając, patrzyły na śmierć ukochanych, a wśród tych najbliższych było siedmioro dzieci, w tym małe dzieciątko, które właśnie przychodziło na świat. Trudno się z tym zmierzyć, tu czujemy bezradność. W milczeniu stajemy wobec tajemnicy krzyża, z trudnością dźwigamy się ku Zmartwychwstaniu. Czy można sobie w ogóle wyobrazić miarę tej miłości?
Ta historia, biorąc rzecz po ludzku, miała szansę zakończyć się inaczej. Mogli ocaleć i Ulmowie, i ratowani przez nich Żydzi, jak to się stało w innych domach w Markowej, choć koszty i tak byłyby wielkie. A przynajmniej miały szansę ocalenia dzieci; z racji swojego niewielkiego wieku. Jak wyczytałam, Niemcy zwykle nie zabijali tak małych dzieci, ponieważ według nich nie ponosiły jeszcze odpowiedzialności „za czyn”. Ale logika Bożej Miłości jest większa od naszych ludzkich przypuszczeń i dywagacji. Można próbować ją czytać tylko przez wiarę.
Bo jednak na placu przed ołtarzem wśród uczestników tej Mszy św. przeważyła radość, nie taka powierzchowna, ale taka, która „wpółweseli się w Prawdzie”. Mamy bliską Rodzinę w niebie, złączoną w miłości i orędująca za nami.
Maria Kalas