• Flaga Ukrainy

„Liczę na to, że nie będę bezczynna w niebie.
Pragnieniem moim jest pracować dalej dla Kościoła i dla dusz, o to proszę Boga, i jestem pewna, ze mnie wysłucha”.

św. Teresa od Dzieciątka Jezus

Rodzina Martin_8

Upragniony syn

Wieczór. Na kolanach Zelii najmłodsza pociecha Helenka, a w szeroko rozwartych ramionach tulą się do matki Marynia, Paulinka i Leoncia.

– Ale z ciebie kokosz! – śmiał się Ludwik.

– A my jesteśmy pisklętami, pi, pi, pi… – przekomarzały się dziewczynki.

– Przestańcie już pikać, bo już czas na wieczorny paciorek – uspokajała Zelia rozbawione dzieci.

– Od dzisiaj zresztą paciorek będzie trochę dłuższy, bo będziemy się modlić do św. Józefa, aby dał wam braciszka.

– Wspaniale mamo! – zawsze marzyłam o bracie – zawołała żywiołowo Marynia.

– Klawo! Będzie się z kim nareszcie pobawić – z ulgą westchnęła Paulinka.

– Ale on będzie na pewno ciągnął mnie za warkoczyki i brzydko będzie mnie przezywał. Ja nie chcę braciszka! – kaprysiła Leoncia.

– Nie bój się dziecko – rozwiewała obawy marna – brat nie będzie dokuczał. A wiecie, kim on będzie w przyszłości?

– Ja bym chciała, aby był cukiernikiem – oblizywała się z zachwytem Helenka.

– Nie, łakomczuchu, on będzie księdzem… księdzem.

– O jej, to brat nasz będzie odprawiał Mszę świętą?

– I kazanie mówił?

– Nie tylko będzie księdzem – marzyła głośno Zelia – ale i misjonarzem.

– A co to znaczy misjonarz?

– Misjonarz, kochane dzieci, to kapłan, który opuszcza swoich rodziców, siostry, braci, swoją ojczyznę i jedzie tam, gdzie nie znają Chrystusa i Jego boskiej nauki i miłości.

– To może pojedzie do Afryki, do czarnych Murzynków?

– A ja słyszałam mamusiu, że niektóre szczepy murzyńskie jedzą ludzi. Ja nie chcę, aby mi braciszka zjedli.

– Wszystko w ręku Boga, drogie dzieci. Może go i zjedzą. Wtedy będzie męczennikiem. Jest jeszcze inne trudniejsze męczeństwo – cicho kończyła Zelia rozmowę – męczeństwo serca…

– A jak będzie miał na imię nasz braciszek?

– Ludwik, tak jak tatuś – zaszczebiotała Helenka.

– Jan!

– Piotruś!

– Józef! – padały imiona.

– Tak, Paulinko, Józef – rozstrzygnęła Zelia. – Przecież to św. Józef ma uprosić nam u Boga łaskę posiadania kapłana misjonarza.

Odtąd co wieczór dziewczynki składały rączki i modliły się z żarliwością dziecięcych serc o braciszka.

20 września 1866 roku modlitwa została wysłuchana. Tego dnia dzieci, wraz z ojcem zgromadzone koło łóżka matki, oglądały braciszka.

– Jaki czerwony? – dziwiła się Leoncia.

– A nosek ma taki jak kartofelek – chichotała Helenka.

– Patrz Ludwiku – szeptała z wysiłkiem Zelia trzymając na rękach swój skarb. – Jakie on ma śliczne rączki, którymi kiedyś złoży na ołtarzu ofiarę czystą, świętą, niepokalaną Hostię… O, jak wymachuje rączkami, jakie gesty, jak ksiądz na ambonie…

Ludwik uśmiechał się. Niepokoiła go jednak niezwykła bladość Zelii. Widać, że była bardzo wyczerpana.

– Zelio prześpij się, odpocznij – opiekuńczym gestem głaskał ją po głowie.

Mijały dni. Okazało się, że Zelia niezdolna była karmić dziecko własną, chorą piersią. Umieszczono je na wsi u góralki Taillet. Na Nowy Rok Józio kilka godzin przebywał u szczęśliwych rodziców i rozradowanych siostrzyczek. Zelia nie pozwoliła sobie ani na chwilę odebrać ze swoich ramion syna. Wyznała mężowi:

– Wiesz, Ludwiku, kiedy byłam małą dziewczynką, nie miałam ani jednej lalki, chociaż o tym tak bardzo marzyłam. A teraz mam tyle żywych lalek, a ta najpiękniejsza.

Dzień minął lotem błyskawicy. Znów rozstanie z dzieckiem, zawsze tak przykre dla każdej matki i ojca. Nazajutrz o trzeciej w nocy państwo Martin usłyszeli głośne dobijanie do drzwi.

– Co się stało?

– Chłopczyk wasz bardzo chory, nie wiemy co mu jest i obawiamy się, aby nie umarł.

W ciągu kilku minut Zelia i Ludwik gotowi byli do drogi.

Wkrótce z lekarzem byli przy dziecku. Okazało się, że zachorowało na różę. Choroba została zażegnana. Dziecko jednak z dnia na dzień coraz gorzej wyglądało, mimo troskliwości rodziców i lekarza. Nieszczęście nastąpiło 14 lutego 1867 roku.

Nad białą trumienką pochylona, Zelia płakała. Silnym, męskim ramieniem wspierał ją Ludwik.

– Zelio! Pomyśl tylko, nasz Józio jest świętym, dziecko nasze jest aniołem i modli się teraz za nami do naszego Ojca.

– Ludwiku, wierzę w to mocno, ale przecież rozumiesz, matka jest matką…

Nazajutrz Zelia otrzymała list od swojej siostry rodzonej, która była zakonnicą w klasztorze Nawiedzenia. Czytała:

“Droga Siostrzyczko. Wczoraj wieczorem o godzinie 5.30 otrzymałam Twoją depeszę. A więc nasz mały aniołek był już w niebie. Jak mam Cię pocieszać, droga siostro, gdy sama również bardzo potrzebuję pociechy, jestem cała roztrzęsiona, choć bardzo zdana na wolę Bożą. On go nam dał i On go nam zabrał, niech święte Imię Jego będzie błogosławione. Gdy po Komunii świętej prosiłam Pana Boga, aby nam zachował tę biedną dziecinę, którą zresztą pragnęliśmy wychować na Jego chwałę i na zdobycie dusz, wydało mi się wewnętrznie, że usłyszałam tę odpowiedź: Bóg chciał dla siebie to pierwsze dziecko, a da Ci później inne, które będzie takie, jakiego my pragniemy.”

List wypadł z ręki Zelii. Drżące usta wyszeptały z wysiłkiem: Oto ja służebnica Pańska, niech się stanie Boże, jako Ty chcesz…

Jeszcze żadna modlitwa nie kosztowała Zelię tyle zmagania, co właśnie ta.

o. Władysław Kluz OCD

Fragment książki: Dobre drzewo

Podziel się: