Szukanie drogi
Ludwik, zachwycony, spojrzał swymi piwnymi, czystymi oczyma na cel swej podróży. Wśród zwałów potężnych skał, połączonych siecią śniegu, pysznił się swą białością i surowością klasztor: pustelnia Grand Saint-Bernard.
Normalnie, turysta, który po długiej i uciążliwej wspinaczce w Alpach, spodziewa się rychłego i należnego odpoczynku w zacisznej i ciepłej Sali przy stole zastawionym posilną kolacją, cieszy się myślą bliskiego triumfu zdobycia wyznaczonego sobie celu. Czym trudniejszy był cel, czym wyższy szczyt, tym lepsze samopoczucie zwycięzcy.
Tymczasem – im bliżej celu, twarz Ludwika nie tylko nie pokrywała się uśmiechem, ale odwrotnie. Jakiś niepokój i troska wewnętrzna rzeźbiła na jego wysokim czole zmarszczki, a z oczu i wionął smutek. Przed samą furtą klasztorną jeszcze raz odwrócił się. Wzrok rozżarzył się zachwytem. Obserwacja Alp Szwajcarskich z wysokości 2472 m, przy zachodzie słońca, musi budzić podniosłe myśli.
Spiżowy głos dzwonu przerwał krystaliczną ciszę. Anioł Pański. Ludwik oderwał wzrok od skał roziskrzonych tęczą barw i skierował spojrzenie na niebo. Zdawało mu się, że jeszcze nigdy nie był tak blisko Boga, którego szukał, jak teraz.
I znowu cisza przerywana od czasu do czasu przyniesionym przez powiew wiatru łoskotem wodospadu. Ręce Ludwika spoczęły na sznurze od dzwonka przy bramie. Chwila namysłu…, szarpnięcie sznura.., głos dzwonka…, i znowu cisza. Po chwili rozległo się człapanie sandałów.
Zgrzyt otwieranego zamka i oto przed przybyszem otwarła się czerń korytarza.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków, amen. – Głos zakonnika był przyciszony i matowy.
– Gość w dom, Bóg w dom. Proszę do pokoju gościnnego. Zaraz przyniosę kolację. – Z całej postaci brata zakonnego wionął pokój, cisza, radość i wiosna duszy, pomimo że ascetyczna twarz wskazywała na dobre sześćdziesiąt lat.
– Proszę brata, kiedy ja nie przyszedłem tutaj jako turysta, ale chciałem prosić… – tu głos przybysza załamał się.
– O co? – w pytaniu było tyle troski, że zmuszało do szczerości.
– Prosić o przyjęcie mnie do zakonu.
Uśmiech życzliwości odmalował się na twarzy zakonnika.
– Dlatego chciałbym się widzieć z przełożonym.
– Dzisiaj na to jest już za późno. W klasztorze teraz jest czas wielkiego milczenia. Na razie pan odpocznie, wyśpi się, a jutro przyjdę obudzić pana i po Mszy św. będzie mógł pan do woli porozmawiać z ojcem przełożonym.
Nazajutrz pukanie do drzwi obudziło Ludwika. Niepomny wczorajszego znużenia, po sportowemu zerwał się z łóżka. Za pięć minut posuwał się z bratem wzdłuż białych ścian korytarza.
Ludwik usiadł w ławce w kościele pod chórem. Zakonnicy kończyli odmawiać wspólny brewiarz. Głos modlitwy to wzbijał się, to opadał, raz cichł, a raz potężniał, aby akordem błagania o miłosierdzie Boże przesmyknąć się poprzez witraże kościoła i rozbiec się na dwie przeciwne strony świata, opasać glob ziemski obręczą wypełnionego obowiązku istot rozumnych wobec swego Stwórcy.
Po Mszy św., przy śniadaniu spotkał się Ludwik z przełożonym. Postać kapłana budziła głęboki szacunek i poważanie. Oczy, w których błękit nieba zdawał się przeglądać, były w dziwnej sprzeczności z siwymi włosami. Oczy dziecka, ale spojrzenie doświadczonego pedagoga, przed którym trudno coś ukryć czy zataić.
Ludwik usiłował ucałować rękę czcigodnego starca, ale to mu się nie udało.
– Co ciebie sprowadza do nas, samotny turysto? Zaraz… zaraz…, czy przypadkowo już raz u nas nie byłeś, tylko w liczniejszym towarzystwie?
– Tak jest, czcigodny ojcze – dwa lata temu. Od tego czasu myśl o tej górskiej pustelni nie daje mi spokoju. Po prostu postanowiłem prosić o przyjęcie mnie do zakonu.
Zapanowało milczenie. Ojciec przełożony objął całą postać Ludwika badawczym spojrzeniem.
– Opowiedz mi pokrótce swoje życie.
– Urodziłem się dwadzieścia dwa lata temu, 22 sierpnia I mnie 1823 kiedyś r. w Bordeaux. Ojciec mój był oficerem napoleońskim. I mnie kiedyś pociągało wojsko. Ale z czasem straciłem smak do wojska. Trzeba było myśleć o zawodzie. Obrałem zawód zegarmistrzowski. Uczyłem się tej trudnej i subtelnej sztuki w stolicy Bretanii i Strasburgu. Nabyłem w tym zawodzie dużej wprawy i zręczności.
– A studia klasyczne?
– Oprócz języka francuskiego, dobrze mówię po niemiecku. Literatura francuska nie jest mi obca.
– A łacina?
– Łaciny nie uczyłem się.
– Hmmm… Przejdziemy się teraz do ogrodu i tam porozmawiamy dalej.
Ogród na tej wysokości stanowił miłą niespodziankę i budził podziw dla jego twórców. Przechadzając się alejkami rozmawiali.
– Jakie motywy kierują tobą w zamiarze wstąpienia do zakonu?
– Kocham Boga i chciałbym Mu służyć bezgranicznie, wielbiąc Go tak blisko nieba, na szczycie skąpanym promieniami słonecznymi, w dole zostawiwszy wszystko co ziemskie, brudne, ludzkie. Żyć w samotności, wśród świętych ludzi – za towarzyszy podniebnych lotów myśli mieć orły szybujące ponad najwyższymi graniami i szczytami – oto moje motywy…
– Mój drogi przyjacielu. – Każde słowo kapłana było odmierzone rozwagą i odpowiedzialnością za nie, w przeciwieństwie do słów Ludwika, które toczyły się jak strumyk górski czy śnieżna lawina. – Czy przypadkowo nie pomyliłeś się w swoim powołaniu? Poetą mógłbyś być, nie wiem czy dobrym, ale zakonnikiem? Chyba nie… chyba nie.
– Dlaczego? – pytanie było porywcze.
– Za dużo w twojej mowie promieni słonecznych, co ziemskie, orłów, grani… I jakże skwapliwe potępienie wszystkiego co ziemskie, brudne i ludzkie… Świętość przyjacielu – to realizm. To spojrzenie w niebo, jako na cel naszego przez życia, ale nie wolno nam zapominać, że droga celu prowadzi przez dobrą ziemię, stworzoną przez Boga. Świętość polega nie na potępieniu ludzkości i wszystkiego co ludzkie, ale odwrotnie. Świętość to najpełniejszy humanizm, który umie uczynić ducha człowieka panem ciała. Świętość nie uprawnia do rzucania sloganu: ,,świat jest zepsuty, podły”, ale zmusza człowieka do wysiłku przemiany zła w dobro. Nie myśl przyjacielu, że w zakonie znajdziesz raj czy spokój starokawalerskiego mieszkania. Tu jest kuźnia człowieka, pełnego człowieka, który rozumem poznaje największą mądrość Bożą, a wolę ćwiczy w wyrzeczeniu się wszystkiego co nie jest Bogiem, aby zyskać wszystko, to jest Boga. nogi. Nie jest to łatwe ani… romantyczne. Trzeba tutaj dużego hartu i…humoru.
– Humoru?
– i poczucia humoru. Pan Bóg w to ,,wielki figlarz”. Jak się matka lubi bawić się ze swoim dzieckiem w chowanego, kryje się to za drzewo, to za zrąb domu i cieszy się, kiedy dziecko szuka jej i woła: mamo, mamo, tak i Bóg, najlepszy nasz Ojciec postępuje z duszami sobie zupełnie oddanymi. Chowa się w zakamarkach duszy, a człowiek szuka Go i szuka. Gdy człowiek nie rozumie się na żartach Bożych, rezygnuje z poszukiwania Boga i to jest największa klęska człowieka. Odwrotnie święci. Święta Teresa z Avila kilkanaście lat szukała Boga, a kiedy Go znalazła, jakże ją wynagradzał zachwytami. Niemniej i ona była dowcipna. Jadąc raz na fundację, z mostu wpadła do rzeki. Dotkliwie się potłukła i kiedy usiłowała się podnieść, usłyszała głos Jezusa: ,,Tak nagradzam swych przyjaciół”. A ona na to: ,,Dlatego też i tak mało ich masz Panie.” Optymizm jest dla zakonnika tym, czym woda dla ryby. A twój temperament melancholijny nie nadaje się do zakonu. Do tego brak łaciny…
Ludwik spuścił nisko głowę. Zakonnik położył dłoń na jego ramieniu.
– Zresztą, przyjacielu, chociaż nie lubię powodować się jakimiś przeczuciami czy głosami wewnętrznymi, to jednak na twój widok usłyszałem wyraźny głos: nie tędy droga tego człowieka do świętości. Masz przeznaczoną dla siebie inną drogę…
– Jaką? – Ludwik podniósł wzrok na kapłana.
– Tylko Bóg wie… – wyszeptał przełożony cicho – tylko Bóg wie…
o. Władysław Kluz OCD
Fragment książki: Dobre drzewo